W odwiedzinach u Dmytryków na Ukrainie

Opublikowane przez Bartosz Małłek w dniu

W drodze

W tym roku wzbogaciłem się o całkiem sporą ilość nowych krewnych. Traf chciał, że w moich zagranicznych podróżach króluje kierunek wschodni. Najpierw Litwa, teraz Ukraina. Po tym jak parę miesięcy temu odnalazłem moją ukraińską rodzinę, postanowiłem ją odwiedzić.
Podróż zacząłem tradycyjnie od spóźnionego pociągu do Przemyśla. Chyba powinienem się już do tego przyzwyczaić. Ada zebrała wszystkie przypadki spóźnień pociągów w tym roku i będzie pisać reklamacje. Nazbierało się tego całkiem sporo. W Przemyślu udałem się na przystanek, z którego kursują autobusy za 2 zł do Medyki. Tam szybkie zakupy i można iść na granicę. Wszystko poszło dość sprawnie. Po naszej stronie 2 kolejki. Dla tych co posiadają paszport krajów Unii i tych bez takiego paszportu. Na granicy wystarczyło minąć polską, ostrą panią celnik i długim przejściem udać się na ukraińską stronę. Polacy mają, krótszą kolejkę, ale pani celnik była tylko trochę mniej niemiła dla nas niż dla Ukraińców. Dobrze, że wziąłem ze sobą buty trekingowe i ubrałem się jak na zimę, bo jak w Opolu śniegu nie było, tak od Przemyśla zima. Na ukraińskim punkcie kontrolnym wszystko poszło sprawnie, no może za wyjątkiem tego, że pogranicznik długo się przyglądał zdjęciu i chyba miał wątpliwości czy ja to ja. Trudno się dziwić, na zdjęciu jestem bez okularów i brody. W końcu odpuścił, a ja znalazłem się na terytorium Ukrainy.

Cmentarz i cerkiew w Zarudcach.

Cmentarz i cerkiew w Zarudcach.

Do Lwowa

Teraz tylko musiałem się jakoś odnaleźć. Kiepska znajomość cyrylicy wcale tego nie ułatwiała. Chciałem znaleźć jakiś bus do Lwowa, ale jednocześnie miałem w pamięci to co ludzie pisali w necie o naciągaczach. W skrócie, że trzeba uważać. Minąłem naganiaczy i doszedłem do przystanku marszrutek (małe busy, popularny środek transportu na wschodzie, który miałem okazję dobrze poznać w Gruzji). Tutaj prywatnych busów nie zarejestrowałem. Postanowiłem się wrócić. Jak na złość naganiacze zniknęli, a czas leciał. W końcu wsiadłem jednak w marszrutkę. Początkowo stałem jak sardynka i to wszystko za jedyne 38 hrywien. Potem na jednym przystanku ludzie wyszli i zrobiło się luźniej, a ja nawet usiadłem. Chłonąłem język, w sumie bardzo podobny do naszego, czeskiego i słowackiego. Zastanawiałem się czy zdążę na umówioną godzinę do Lwowa. Tym bardziej, że panowały warunki zimowe i wiedziałem, że marszrutki od 2 miesięcy nie dojeżdżają już do centrum.

Dokładnie o 12 byłem we Lwowie. Podróż trwała niespełna 2 godziny. Teraz jeszcze trzeba było się dostać z zachodniej części miasta pod dworzec kolejowy, gdzie czekała na mnie kuzynka. Dobrze, że z drogi napisałem jej, że będę na 12:30. Trochę kluczyłem, ale w końcu znalazłem się w autobusie na dworzec. Tutaj już czekali moi krewniacy. Wcześniej napisałem im, że na głowie będę miał pomarańczową czapkę, przez co wyróżniałem się z tłumu i poznali mnie bez trudu. Przywitaliśmy się i ruszyliśmy do Zarudziec.

Do Zarudziec

To rodzinna miejscowość Christiny. To ona odebrała mnie z lwowskiego dworca. Razem z bratem Tarasem i mężem Pawłem. Christina pracuje szkole, gdzie uczy historii. Paweł wykłada historię we Lwowie. Szczęście mi sprzyja, że trafiłem na ludzi z podobną pasją. Całą drogę rozmawialiśmy łącząc parę języków. Zawsze twierdzę, że jak ktoś chce to się dogada i tak też było. Przy okazji okazało się, że oni myśleli, że zostanę do wtorku, a ja musiałem wracać już w niedzielę. Za to obiecałem im, że na wiosnę wrócę z narzeczoną. Zarudce położone są 23 kilometry od Lwowa. Tutaj rodzina osiadła się po 15 latach spędzonych na Syberii. Zostali wywiezieni w 1947 roku, a wrócili dopiero w 1962 roku! To coś niewyobrażalnego, tym bardziej, że dzieci praktycznie dzieciństwo spędziły na Syberii. Miejscowość podobna jest do opolskich Roszkowic, gdzie moja rodzina znalazła się po 1945 roku.

Zimowe krajobrazy w Zarudcach.

Zimowe krajobrazy w Zarudcach.

Cmentarz i cerkiew w Zarudcach.

Cmentarz i cerkiew w Zarudcach.

U swoich

Przywitał mnie Mikołaj Dmytryk, syn Mirona Dmytryka. Miron to brat mojej prababci Eugenii. Razem z Mikołajem mieszka jego żona Anna, która jest dobrą gospodynią i pod pewnymi względami przypomina mi moją mamę. W domu był także mały Andrzej syn Christiny i Pawła. Jako, że mam brodę to robiłem za Mikołaja. Dobrze, że w Polsce kupiłem sporo czekolad. Andrzej nazywał mnie Mikołajem, a ja jego małym terrorystą, bo był pełny energii i wszystkimi dyrygował. Pokazałem im zdjęcia, dokumenty i drzewo. Dobrym pomysłem było wydrukowanie tego wszystkiego. Dowiedziałem się, że prapradziadek Bazyli zmarł na Syberii w wyniku złamania nogi. Oczywiście nie pozwolono mi żebym chodził głodny… ani spragniony. Mikołaj uraczył mnie swoim samogonem – mocnym, ale dobrym. Zresztą będąc na Ukrainie chociaż wypiłem sporo dobrych trunków to ani razu nie byłem pijany. Przed zmrokiem udaliśmy się na cmentarz. Ciocia Ania chciała pożyczyć mi nawet śniegowce, bo nie wierzyła, że moje górskie buty nie przemokną. Jak zwykle dały radę, a my mieliśmy kolejny pretekst żeby się pośmiać. Po drodze na cmentarz dołączyła do nas ciocia Luba (córka Mirona). Na mój widok popłakała się. Ona miała okazję być w Opolu i poznać moją rodzinę. To był naprawdę wzruszający moment. Po wizycie na cmentarzu, gdzie znajduje się piękna cerkiew udaliśmy się do domu Luby. Tam czekała już córka Olga wraz z wnuczką Wiktorią i Wasylem od którego wszystko się zaczęło, bo to on odpowiedział na moje ogłoszenie, które zamieściłem na facebookowej grupie mieszkańców Zarudziec po tym jak znalazłem informacje o Mironie na ukraińskim portalu genealogicznym. Dzięki Lubie udało się zidentyfikować większość ludzi z moich zdjęć. Potem dołączył do nas mąż Olgi – Andrzej, który czasami bywa w Polsce i obiecał, że nas odwiedzi. Wróciliśmy do Mikołaja. Wszyscy pytali czy nie jestem śpiący, a ja po prawie 12 godzinach w podroży byłem tak naładowany pozytywnymi emocjami, że sen był ostatnią rzeczą o jakiej myślałem. W końcu jednak przynieśli mi poduszkę i zarządzili przymusową drzemkę. Potem nastała kolacja, a raczej obiadokolacja, bo chyba własnie tak tu się jada. Wieczorem po pracy porządny posiłek. Dostałem dobre mięso, puree i warzywa z ich ogródka – pyszne i soczyste ogórki i pomidory. Tak dobre miałem okazje jeść chyba tylko w Armenii. Potem jeszcze specjał Mikołaja popijany kompotem, prysznic i byłem gotowy do spania. Była 18 lub 19. Dawno nie kładłem się tak wcześnie, ale domyślam się, że taki jest właśnie ich rytm życia. Boje się, o której się obudzę i co przyniesie nowy dzień.

Obudziłem się o 8, więc trochę sobie pospałem. Na śniadanie dostałem michę pierogów i samogon. Pyszne, ale to już było dla mnie za dużo dobroci na raz. Poszliśmy w odwiedziny do Olgi i Luby. Tam mogłem już tylko przyjmować płyny. Za to poznałem kolejną kuzynkę Wiktorię i w końcu zacząłem robić zdjęcia. Planowałem na początku nawet nakręcić film z tego wyjazdu, ale emocji było tak wiele, że po prostu nie miałem do tego głowy. Tego dnia zacząłem także dostawać prezenty, a to przecież ja miałem być Mikołajem! Czekoladki, inne słodycze, a nawet pojawiła się jakaś butelka. Ja również coś im zostawiłem. Następnie udaliśmy się do cioci Marii, która w Opolu była i zna moją ciocię Weronikę. Tutaj nie miałem szans wymigać się od jedzenia. Tym bardziej, że zostałem poczęstowany ukraińskim barszczem. Oczywiście był wyborny. Były kolejne zdjęcia i życzenia wszystkiego najlepszego. Wróciłem do domu Christiny, gdzie czekałem na transport dzięki któremu miałem dostać się do Lwowa. Christina, Paweł, Taras i mały Andrzej zawieźli mnie do Lwowa na dworzec autobusowy, gdzie pożegnali się ze mną i wpakowali do autobusu.

Wielka i wspaniała rodzina…

…a to jeszcze nie wszyscy.

Podsumowanie krótkiego wypadu na wschód

Podsumowując mój wyjazd na Ukrainę, już dawno nie spotkałem tak życzliwych i otwartych ludzi (z drugiej strony wszyscy moi genealogiczni krewni, których do tej pory odwiedzałem byli wspaniali;)). Pomimo dzielącej nas bariery językowej doskonale dawaliśmy radę z komunikacją. Naprawdę nie wiem w jakim stanie wyjechałbym stąd po 5 dniach. Nie chodzi o alkohol, moje obawy to jedzenie. Było go tak dużo i tak dobre, że po paru dniach mógłbym mieć problemy z poruszaniem. Obiecałem rodzinie, że wrócę z moją Adą na wiosnę. Może z rowerami, a na pewno ze wspomnieniem cudownych ludzi jakich miałem okazję poznać. W zasadzie to dopiero początek mojej ukraińskiej przygody. Byłem tutaj drugi raz w życiu i po raz drugi wracam z dobrymi wspomnieniami. Jeśli w mojej rodzinnej Burakówce, którą też mam zamiar odwiedzić, będą tak wspaniali ludzie jak w Zarudcach to nie mogę się doczekać kolejnej mojej podróży tropem korzeni i genealogii. Warto odkrywać swoją rodzinę, choćby tylko dla takich miłych chwil jak te.


Bartosz Małłek

Urodzony w Opolu, pochodzi z Tarnowa Opolskiego. Absolwent Uniwersytetu Opolskiego na kierunku Politologia o specjalizacji dziennikarskiej. Pilot wycieczek, organizator, animator kultury, społecznik, podróżnik, genealog. Prezes Fundacji Czas Podróżników. Doktorant w zakresie historii na Uniwersytecie Opolskim. Zajmuje się problematyką przesiedleń ze wschodu po 1945 roku, emigracją, genealogią, genealogią genetyczną, a także historią Słowian i Wikingów.