Tatry słowackie i zatoczone koło
Miłość przekazana w genach?
Zawsze zastanawiało mnie skąd w mojej rodzinie wzięło się zamiłowanie do gór. Po górach chodził zarówno tato jak i mama. Chociaż dłuższe tradycje ma niewątpliwie rodzina taty. Nie wiem jak dziadek, ale babcia chodziła po górach często i to ona zapewne zaraziła tym swoje dzieci. Nie mniej jednak zarówno od strony dziadka ojczystego jak i babci ojczystej wedle kalkulatorów genetycznych występują geny typowe dla Irlandii, Walii oraz Szkocji. Czyżby moja miłość do gór miała się brać właśnie z tego, że przodkowie pochodzili z górzystych rejonów Wysp Brytyjskich? Oczywiście powyższe rozważania należy traktować z przymrużeniem oka. Ciężko tak naprawdę stwierdzić czy zamiłowanie do gór może mieć podłoże genetyczne. Nie mniej jednak faktem jest, że cała moja rodzina od pokoleń wywodzi się z terenów raczej nizinnych i jeśli miałbym się doszukiwać genetycznych źródeł to skierowałbym swoje kroki w kierunku przodków z Wysp.
Tato i jego góry
Mnie miłością do gór zaraził tato. Wędrowaliśmy po wielu pasmach, wszędzie, tylko nie w górach wysokich. Zaczęło się od naszych lokalnych Gór Opawskich. Później były Karkonosze, Bieszczady i wszelkie inne, tylko nie Tatry. Zawsze miałem do niego o to żal. Wydawało się, że najzwyczajniej w świecie się bał, że w pewnym momencie nie dotrzyma mi kroku, ale teraz sądzę, że bał się żebym nie podzielił losu wielu ludzi, którzy idą w góry i już nie wracają. Najbardziej kochał Tatry i to dzięki nim poznał moją mamę. Ostatnie pasmo górskie, które udało mu się schodzić była Mała Fatra. Zmarł 31 stycznia 2009 roku.
Kontynuując tradycje
Można powiedzieć, że do momentu, w którym żył mój tato, byłem buntownikiem i wyznawcą hasła „carpe diem”. Jego śmierć sprawiła, że musiałem dorosnąć. Nie stało się to z dnia na dzień, ale myślę, że miało to duży wpływ na resztę mojego życia. W pewnym sensie zacząłem kontynuować jego pasje. Pojechałem po raz pierwszy w Tatry. Zupełnie sam, na stopa i w harcerskim mundurze. Miałem dużo czasu, żeby przemyśleć wszystkie sprawy. Na Tatrach nie poprzestałem, w tym samym roku ruszyłem w podróż autostopem przez Bałkany. W ten sposób rozpoczęło się moje podróżowanie. To z kolei kontynuowanie pięknej tradycji babci ojczystej, która aż do śmierci podróżowała po świecie.
Wróćmy jednak do gór. Już parę razy miałem okazję odwiedzić Małą Fatrę, a Tatry zostały moimi ulubionymi górami. Różnię się jednak od taty. On kochał góry latem, ja najbardziej kocham je zimą. Wtedy są one mniej zatłoczone, surowe, mniej dostępne i wymagające. To one będą tematem dzisiejszego artykułu, który zaczynam nieco przydługim wstępem.
Kierunek Tatry
Moje wyjazdy pod względem organizacyjnym z reguły zawsze wyglądały tak samo. Najpierw szukałem kompanów, a potem środku transportu. Chociaż często to kierowca i kompan w góry jest najważniejszy do znalezienia. Tym razem zgadaliśmy się z Wojtkiem, że obaj chcemy jechać w Tatry. Przewidywałem, że może to być ostatni weekend tej zimy nadający się na wyjazd w góry. Nie mieliśmy auta, a że byliśmy tak bardzo spragnieni gór to przez głowę przeszedł nam pomysł, aby wynająć samochód. Wojtek bardzo chciał pojechać w Tatry słowackie żeby wejść na Krywań i Wysoką. Mnie było wszystko jedno gdzie pójdziemy. Gdy oznajmiłem mojej Adzie, że jadę w Tatry to zapytała tylko czy z Witkiem. Szczerze mówiąc nie wiedziałem dlaczego akurat miałbym jechać z Witkiem. Okazało się, że na grupie Klubu Wspinaczkowego Opole Witek szukał kompanów do wspólnego wyjazdu w Tatry. Napisałem od razu do niego i w ten sposób skompletowaliśmy skład. Witkowi kierunek słowacki odpowiadał, a wszyscy musieliśmy tylko załatwić formalności z KW Opole, bo chodzenie w zimie po Tatrach słowackich powyżej schronisk jest praktycznie zabronione. Chyba, że jest się członkiem Klubu Wysokogórskiego. Zatem czekało nas załatwienie formalności związanych z przynależnością do KW, dla mnie jest to powrót do Klubu. Dzięki temu dostaliśmy zaświadczenie, które pozwoliło nam bez przeszkód wyjść w góry. Na koniec jedna z najważniejszych rzeczy, o której trzeba pamiętać – ubezpieczenie na wypadek, gdyby miał przylecieć po nas helikopter i można ruszać.
W drogę
Od razu wiedzieliśmy, że ten wyjazd będzie wyjątkowy. Rozpoczął się od czarnego dymu w okolicach autostrady. Okazało się, że byliśmy świadkami akcji gaszenia samochodu na autostradzie. To nas nieco zastopowało, ale nie zniechęciło. Późnym wieczorem dojechaliśmy do Zakopanego, gdzie czekała na nas pani z wypożyczalni sprzętu u której zaopatrzyliśmy się w zestawy tzw. ABC lawinowego (detektor, sonda, łopatka). W ten sposób mogliśmy w miarę bezpiecznie poruszać się po zimowych Tatrach i mieć szansę na ratunek podczas lawiny. Dotarliśmy do miejscowości Štrba, gdzie nocowaliśmy w Privát BOBA. Przepakowaliśmy się i poszliśmy spać.
Na świętą górę Słowaków
Następnego dnia wstaliśmy z samego rana. Tak dobrze nam się rozmawiało, że zbudziliśmy słowacką rodzinę. Na paluszkach wzięliśmy sprzęt i ruszyliśmy do auta, które po krótkiej jeździe zostawiliśmy przy szlaku. Wprawdzie mieliśmy dokumenty KW, ale i tak szybko minęliśmy strażnicę słowackiego Tatrzańskiego Parku Narodowego (TANAP). Rozpoczęliśmy mozolną wędrówkę w górę. W zasadzie byliśmy sami. Jedyne osoby, które udało nam się spotkać to skiturowcy, którzy jednak nie mieli zamiaru zdobywać żadnych szczytów. Początkowo było szaro i buro. Śniegu było dosyć mało co zwiastowało mający nadejść koniec zimy. Im wyżej tym tego śniegu przybywało, a nawet pojawiło się słońce żeby w końcu mógł nam się ukazać kawałek błękitnego nieba.
Wyrypa na Krywań wydawała się niezbyt wymagająca. Wprawdzie wszyscy mieliśmy małą przerwę od chodzenia po górach i nasza forma na pewno nie była szczytowa, ale mimo to podjęliśmy wyzwanie. Po drodze okazało się, że wcale tak łatwo nie idzie. Duży wpływ na to miał marnej jakości śnieg. Z wierzchu sypki, pod spodem twardy jak skała. To powoduje dużą niestabilność, dlatego nasza czujność musiała być wzmożona. Rosnąca temperatura nie ułatwiała zadania. Nie mniej jednak nie poddawaliśmy się. Przed szczytem było nieco trudniej, ale w końcu udało nam się pokonać trudności i zameldować na szczycie. Krywań to święta góra Słowaków. Ma 2495 m n. p. m. więc jest zaledwie o 4 metry niższa niż nasze Rysy. Na szczycie znajduje się charakterystyczny krzyż, który znajduje się w herbie Słowacji oraz na słowackich monetach euro. Niestety na szczycie widoczność była kiepska. Było tak ciepło, że spędziliśmy na górze sporo czasu. Niestety widoczność się nie poprawiła i ruszyliśmy w dół. Udało nam się bezpiecznie wrócić do samochodu.
Czas na nagrodę
Po całym dniu działania w górach należała nam się nagroda. Udaliśmy się na poszukiwania jedzenia. Witek znalazł w tripadvisorze ciekawie wyglądający lokal pod nazwą Macova Koliba. Choć po drodze mijaliśmy kilka lokali to stwierdziliśmy, że pojedziemy do Koliby, bo spodobała nam się nazwa i mieliśmy przeczucie, że będzie dobrze. Przywitała nas mała chata, która stanowi front lokalu. Dalej lokal nieco się powiększa i właśnie w głąb niego się udaliśmy. Z góry wiedziałem, że zamówię haluszki z bryndzą (kluseczki z serem) czeski browar Bernard z miejscowości Humpolec oraz Kofolę czyli czesko-słowacką odpowiedź na coca-colę. To nie wszystko. Na sali grała cygańska góralska kapela, a grali naprawdę dobrze. W lokalu bardzo szybko rozniosła się informacja, że jesteśmy z Polski. Koledzy ze Słowacji postawili nam kolejkę czegoś dobrego (gin?), a kapela zaczęła grać „Szła dzieweczka do laseczka”. Było bardzo miło. Baliśmy się, że impreza za bardzo się rozkręci, a myśmy planowali jeszcze niedzielne wyjście w góry. Skończyliśmy konsumpcję, pożegnaliśmy się i ruszyliśmy do wyjścia. Nie jest tak łatwo wyjść z Koliby, zatrzymał nas prawdopodobnie właściciel lokalu. Spytał co piliśmy po czym wyciągnął butelkę śliwowicy i polał nam oraz sobie. Z dobrymi humorami ruszyliśmy w kierunku naszego noclegu.
Idzie odwilż
W niedzielę miało przyjść ocieplenie. Już w sobotę było średnio, a w niedzielę miało być jeszcze gorzej. Razem z Witkiem postanowiliśmy, że sobie odpuścimy. Wojtek postanowił podjąć wyzwanie i spróbował wejść na Wysoką. Z Witkiem zrobiliśmy sobie spacer na Popradzkie Pleso (Popradzki Staw). Można powiedzieć, że to takie nasze Morskie Oko tylko mniej zatłoczone. Idealna opcja na rozruszanie się po intensywnej sobocie. Okazało się, że warunki są fatalne. W górach ogłoszono 3 stopień zagrożenia lawinowego. Dostaliśmy także wiadomość o tym, że jakiś Polak zginął w Tatrach słowackich. Na szczęście Wojtek był cały i zdrowy. Spotkaliśmy się z nim w schronisku, gdzie opowiedział nam lawinach, które zmusiły go do porzucenia planów wejścia na Wysoką i odwrotu. Na szczęście nic mu się nie stało. Wracając co chwilę słyszeliśmy spadające lawiny. Pożegnaliśmy słowackie góry i ruszyliśmy do Polski na obiad zadowoleni, że udało nam się chociaż w sobotę zrealizować plany i zdobyć Krywań. Przed powrotem Zakopianką do Opola zjedliśmy obiad w legendarnej „Marzannie” lub jak kto woli „U Rycha” i w ten sposób zakończyliśmy naszą słowacką przygodę.
Epilog
Po powrocie do domu i wrzuceniu paru zdjęć z gór odezwał się do mnie Marian, przyjaciel i kompan górski mojego ojca. Napisał mi, że 17 lat temu razem z moim ojcem złazili prawie całe Tatry Słowackie i podesłał parę zdjęć. Na jednym zdaje się, że w tle znajduje się wspomniany szczyt. Zabawne jak historia potrafi zatoczyć koło.