Z genealogią na rowerze przez Krajnę
Zawsze staram się łączyć co tylko się da z genealogią, od paru lat skutecznie łączę ją z rowerem. Planując 2018 rok bardzo chciałem zacząć sezon rowerowy od wycieczki rowerowej po Krajnie. Prognozy pogody były niezłe, rower przygotowany od dawna do sezonu. Można ruszać!
W drodze do Chojnic
Wyruszyłem pociągiem z Opola równo o 22:00. Logistyka to zawsze najgorsza część programu. Zawsze zastanawiam się czy nie uszkodzę roweru wchodząc lub wychodząc z pociągu…albo ktoś go nie uszkodzi. W drodze do Krzyża młodzież urządziła sobie w przedziale na rowery libację. Obsługa pociągu za bardzo nie chciała się narażać głośnej bandzie, więc nie reagowała. Imprezowicze wysiedli w Poznaniu, a mój rower oszczędzili. W Krzyżu czekała mnie przesiadka i koczowanie niemal godzinę na dworcu o 3:46. Marna perspektywa, ale na szczęście mój pociąg do Chojnic już stał na stacji, byłem uratowany, a przynajmniej tak mi się zdawało. Ta noc była wyjątkowo zimna, ale sezon grzewczy się skończył i całą drogę spędziłem w lodowatym pociągu. Chyba wrzucona do plecaka w ostatniej chwili kurtka puchowa, która po złożeniu zajmowała niewiele miejsca, uratowała mi życie.
Do Ogorzelin
W Chojnicach, gdzie zaczynała się moja trasa rowerowa byłem o 7:05. Po zimnej nocy długo musiałem jechać zanim zrobiło mi się naprawdę ciepło. Tego dnia miałem doświadczyć skrajnych temperatur i stanów od totalnego zimna do totalnego gorąca. Zastanawiałem nawet się czy nie skończy się to przeziębieniem. Nie skończyło. Zawsze gdy znajdę się na Krajnie, w trójkącie między Chojnicami, Piłą i Bydgoszczą czuję się jak w domu. Nie inaczej było tym razem. Jechałem z uśmiechem przyklejonym do twarzy, dodatkowo pogoda zaczynała się robić wspaniała. Mimo to wiedziałem, że gdzieś tam czyha mój śmiertelny wróg – wiatr. Tak, byłem świadomy, że jak będę na coś klął na tym wyjeździe to będzie to wiatr, ale póki co korzystałem z okazji, że nie było go wcale. Mój plan był prosty, miałem odwiedzić parę miejscowości związanych z moją rodziną, a wieczorem zjechać do Sypniewa na nocleg do mojego kuzyna i zarazem genealoga – Bartosza Pyszke. Jazda przebiegała dość sprawnie, zatrzymywałem się co jakiś czas żeby zrobić jakieś ładne zdjęcie i jechałem dalej, aż dojechałem do Ogorzelin, to tutaj urodził się Antoni Małek (pisałem o nim tutaj: Paczka z Ameryki – bracia Małłek ). W zasadzie to co mnie interesowało na trasie to kościoły i krajobrazy i te motywy królują na moich zdjęciach. W kościele w Ogorzelinach nie tylko był chrzczony wspomniany mój kuzyn Antoni, ale 17 listopada 1773 roku brał ślub mój 5xpradziadek Marcin Szukalski, wybranką jego serca była Anna Rujenkin (Ruhnke), która prawdopodobnie pochodziła z rodziny tzw. Kosznajderów czyli osadniczej ludności niemieckiej wyznania rzymskokatolickiego, sprowadzonej głównie z okolic Osnabrück (dowiedziałem się o tym pisząc ten artykuł, a miasto Osnabrück znam, bo… studiował tam mój szwagier – świat jest taki mały).
Przez pola, lasy i bagna
Kolejnym punktem na mapie był Kamień Krajeński. Zanim udało mi się do niego dojechać moja podróż się nieco skomplikowała. Jechałem przez pola i łąki, gdzie piaszczyste ścieżki nie sprzyjały płynnej jeździe. Gdy droga skręcała do lasu odetchnąłem z ulgą. Niestety wpadłem z deszczu pod rynnę. Leśna ścieżka nagle się skończyła, a widok powalonych drzew przypominał o niedawnej nawałnicy, która nawiedziła te tereny i wyrządziła sporo szkód. Przedzierając się przez puszczę, szukając ścieżki, której nie ma, trafiłem na bagna. Teraz zapadałem się w czarnej brei i próbowałem posuwać się naprzód, aż dotarłem do starego mostu, który musiał być naprawdę stary, bo wiele z niego nie zostało. Tuż obok znajdowały się ruiny starego młynu, który wraz z zabudowaniami tworzył niegdyś osadę Obkas-Młyn. Po osadzie zostały jedynie ruiny, które miałem okazję minąć. Z ulgą wyjechałem z lasu i trafiłem na szosę prowadzącą do Kamienia Krajeńskiego, błogosławiłem asfalt. W mieście, w którym rodzili się także moi przodkowie, zobaczyłem kościół i ruszyłem w kierunku Wałdowa. W drodze dał o sobie znać wiatr, który skutecznie spowalniał jazdę. W końcu udało mi się dojechać do Wałdowa. To tutaj prawdopodobnie mieszkali pierwsi Małkowie. Przynajmniej z tej miejscowości pochodzą księgi metrykalne, gdzie moje nazwiska w okolicy pojawia się po raz pierwszy, a jest to zapis o ślubie w roku 1617 Szymona Małka, młodzieńca, który urodził się gdzieś ok. 1590 roku z panną Małgorzatą Filipówną. W Wałdowie pełnił funkcję organisty ojciec Antoniego Małka – Stanisław.
Posiłek w Sępólnie
Mijam Włościburz i Włościborek i już jestem w Sępólnie Krajewskim – siedzibie powiatu. Tutaj zatrzymuję się na obiad w barze mlecznym, który ma dobre opinie, niezłe jedzenie i niewielkie ceny. Po przerwie na posiłek spoglądam jeszcze na Jezioro Sępoleńskie i ruszam w dalszą drogę. Jazda po piaszczystych traktach, bagnach i z wiatrem wiejącym prosto w twarz nieźle dała w kość, a mnie czekało jeszcze trochę kilometrów. Mijam Wiśniewę i Wiśniewkę i uświadamiam sobie, że moi kuzyni, którzy noszą nazwisko Wiśniewski muszą właśnie stamtąd pochodzić, czasem musisz pojechać na drugi koniec Polski i się nieźle zmęczyć żeby zobaczyć coś co jest oczywiste. Całą wcześniejszą trasę przebyłem niemal jak po sznurku. Poszło mi tak sprawnie dzięki temu, że trasę wcześniej przygotowałem i wgrałem do mojej nowej zabawki – zegarka. Kosztował sporo, ale sprawdził się naprawdę świetnie. Kiedy postanowiłem zmienić trasę skorzystałem z telefonu. Wyznaczyłem nową trasę i dalej szło sprawnie, ale okazało się, że skręt do lasu był zupełnie nie oznaczony, albo oznaczony tak, że nikt by się nie spodziewał. Dzięki temu zrobiłem parę kilometrów gratis. W końcu trafiłem na odpowiednią drogę. Tym razem ścieżka w lesie była szeroka i płaska niczym stół. Świetnie było do momentu, aż nie znalazłem się w Wielkim Buczku, a w zasadzie na jego obrzeżach. Tam zaczęła się znowu piaszczysta droga często zmuszająca mnie do zejścia z roweru.
Przez piaski Wielkiego Buczka
Wreszcie udało mi się dojechać do Buczka skąd m. in. pochodził wspomniany wcześniej Szukalski. W tej miejscowości mieszkali także Thomasowie i parę innych moich rodzin. To tutaj także zamieszkali Jan Szukalski i Marianna Małek, przodkowie mojego genetycznego kuzyna z USA. Przez to, że spokrewnieni jesteśmy zarówno przez Małków jak i Szukalskich to ciężko mi znaleźć dokładnie powiązanie, jestem dosłownie o włos od rozwiązania zagadki. Niedawno pojawił się nowy trop. ale o tym jak zwykle innym razem 😉
U rodziny w Sypniewie
Z Buczka nieźle już wymęczony ruszyłem do Sypniewa. Zrobiłem ok. 90 kilometrów. Zajęło mi to aż 10 godzin! Tragedia. Z drugiej strony to nie zawody. Miałem liczne przerwy na zdjęcia i zwiedzanie i warunki naprawdę były niesprzyjające. Ledwo żywy pojawiłem się pod adresem wskazanym przez Bartka. Kuzyna jeszcze nie było, ale przyjęła mnie jego rodzina, którą miałem okazję wreszcie poznać. W zasadzie to okazja była naprawdę wyjątkowa, bo do Sypniewa zjechała się rodzina z Anglii i Szwajcarii, bo Bartka wujek, a mój, jakżeby inaczej, kuzyn został niedawno nuncjuszem apostolskim w Nikaragui i z tej okazji w niedzielę miała się odbyć uroczysta msza. Słowem – wielkie święto, aż żałuję, że nie mogłem, ze względu na ograniczenia czasowe i niewyjściowy strój, wziąć udział w uroczystości. Dzień skończył się na pysznej kolacji i ciekawych rozmowach. Padłem i zastanawiałem się czy uda mi się wstać następnego dnia i zrealizować plan.
Walka z czasem
Udało się wstać o czasie. Zjadłem śniadanie i pożegnałem się z kuzynostwem, raz jeszcze dziękując za gościnę. W Sypniewie zajechałem pod nieczynny dworzec kolejowy, którego rewitalizacji cały czas chodzi mi po głowie. W końcu ruszyłem na właściwą trasę. Tym razem trasę poprowadziłem po asfalcie i najbardziej jak się da – z dala od wiatru. Tempo dużo lepsze niż poprzedniego dnia. Tym razem musiałem uważać na czas, o 13:05 miałem pociąg z Piły, a do przejechania jakieś 70 kilometrów. Niby nic, ale nauczyłem się dmuchać na zimne 😀 Tym razem czekała mnie podróż przez miejscowości związane z średniowieczną historią Krajny. Odwiedziłem kolejno Dźwierszno Wielkie, Łobżenicę oraz Sławianowo. Oficjalnie moi przodkowie nie są związani z tym miejscowościami, ale mam pewne tropy, które mogą właśnie do nich prowadzić. W mojej wycieczce dosłowny zwrot nastąpił gdy dojechałem do miejscowości Krajenka. Tam skręciłem w lewo w kierunku na Piłę. Niestety wraz ze zmianą kierunku zmienił się wiatr. Teraz jakby wiał mi prosto w twarz. Próbowałem utrzymać wysokie tempo, ale niestety nie było na tyle wysokie żeby dojechać na czas.
Szczęście…
Postanowiłem wprowadzić plan B. Zatrzymałem się na przystanku i zauważyłem gospodarza, który był akurat na podwórku, gdzie zaparkowany miał samochód. Spytałem czy mnie nie podwiezie do Piły do której zostało zaledwie 10 kilometrów, a czasu do pociągu niewiele. Gospodarz z rozbrajającą szczerością stwierdził, że jest wypity i nie pojedzie. To zrozumiałe, dlatego wróciłem na przystanek i… zacząłem łapać stopa. Proszę sobie wyobrazić, że po 5 minutach ktoś się zatrzymał. Rowerzysta! Na dachu miał bagażnik rowerowy, a ja byłem uratowany. Po krótkiej rozmowie i podziękowaniach znalazłem się na dworcu w Pile. Zrobiłem małe zakupy i wsiadłem do pociągu do Krzyża.
… jego brak i wreszcie w domu
Wydawałoby się, że moja historia powinna się tutaj już zakończyć, ale los chciał żeby moja podróż trwała nieco dłużej. Dojechałem do Krzyża, gdzie musiałem czekać godzinę na pociąg o 15:18 do Opola. Sprawdziłem na rozkładzie pociągów (tym takim wielkim żółtym) z którego peronu odjeżdża mój pociąg. Patrzę 15:18, peron I. Pociąg nazywa się Malczewski, więc wszystko się zgadza. Po pierwsze tym pociągiem często jeżdżę na trasie Opole-Kołobrzeg, a po drugie Malczewski to nazwisko mojej rodziny, nic nie szkodzi, że pociąg dostał nazwę od innych Malczewskich 😉 Siadam na ławce i łapie promienia słońca. W Krzyżu na peronach nie ma tablic z informacją jaki pociąg ma właśnie nadjechać, a nagłośnienie pozostawia wiele do życzenia, ale coś mnie tknęło, że to jednak nie mój peron. Już jechałem na II peron, który znajduje się po zupełnie innej stronie dworca, gdy nadjechał pociąg. Jeszcze coś dyskutowałem o rowerze z obsługą pociągu i rozsiadłem się wygodnie w przedziale. Po jakimś czasie przyszła konduktorka z którą wcześniej rozmawiałem, bierze mój bilet i mówi mi coś czego nigdy nie słyszałem – to nie ten pociąg! Trzeba z każdej sytuacji wyciągać pozytywy, w Stargardzie, gdzie pociąg się zatrzymał, zjadłem pierogi i kupiłem bilet na inny pociąg z przesiadką w Lublincu. W Opolu byłem po 23:00.
Podsumowanie
Kolejny wyjazd genealogiczno-rowerowy za mną. Chociaż przejechałem łącznie ok. 160 kilometrów i przez chwilę miałem wszystkiego dość, to wyjazd był naprawdę udany. Lubię się czasem tak zmęczyć i zobaczyć miejsca, w których moi przodkowie nie mieli przecież lekkiego życia. Lubię wracać do Sypniewa i jeszcze tutaj wrócę z rowerem nie raz. Może nieco inaczej będę układał trasy i unikał wiatru, ale na pewno wrócę. Czy Wy też organizujecie sobie takie sentymentalne podróże do miejsc, gdzie żyli Wasi przodkowie?